Forum Stowarzyszenia
administrator
Wczoraj lub dziś, zakończono rozbiórkę (niepięknych, owszem) pawilonów po zachodniej stronie ulicy pomiędzy Nowolipiem a Nowolipkami. Nie, żeby mi ich było żal - choć to kraj lat dziecinnych - stwierdzam jedynie fakt. Na zdjęciu poniżej, jeszcze ich nie ma.
Swoją drogą, który to może być rok... 1965, 66?
Offline
administrator
Wczoraj byłem tam koło szesnastej (bez aparatu, to dopiero). Rozwalanie szło sprawnie, więc zapewne już po wszystkim.
Offline
A propos datowania - ten autobus co go widać to chyba Chausson, wg przegubwiec.com jeździły po Warszawie 54-69.
http://www.przegubowiec.com/bus/katalog … _46-70.htm
Offline
administrator
Moje datowanie bierze się stąd, że dobrze pamiętam, kiedy oddawano do użytku budynki w okolicach Anielewicza - to był rok 1966. Na zdjęciu sporo ich już stoi, ale dźwigi też widać. Chaussony... lubiłem. Przyzwoite siedzenia, intrygujące drzwi awaryjne z tyłu po lewej i przepiękne zabezpieczenie przed zasłanianiem kierowcy widoku w prawo
Offline
administrator
Proszę, jaki odporny
Może będę jutro w okolicy - ale pewnie nie będzie już czego fotografować. Tam (fotografować), bo wybieram się od wczoraj wykonać konkretną fotkę - i, jeśli się uda plan wykonać, zapewne jutro lub w niedzielę znajdzie się ona w odpowiednim miejscu (tzn. gdzieś tu).
Offline
Użytkownik
chrisfox napisał:
Wczoraj lub dziś, zakończono rozbiórkę (niepięknych, owszem) pawilonów po zachodniej stronie ulicy pomiędzy Nowolipiem a Nowolipkami. Nie, żeby mi ich było żal - choć to kraj lat dziecinnych - stwierdzam jedynie fakt. Na zdjęciu poniżej, jeszcze ich nie ma.
http://kolejkamarecka.pun.pl/_fora/kole … 394383.jpg
Swoją drogą, który to może być rok... 1965, 66?
Może nieco wcześniej, w 1964 lub 1965 reperowałem rower u St. Królaka, w jego nowym sklepie (i warsztacie rowerowym) w pawilonie między Nowolipkami a Nowlipiem.
Offline
administrator
Pamiętam to miejsce. Niedaleko kawiarni Marzenie, gdzie czasem urządzaliśmy z kolegami spotkania przy świetnych lodach suto zakrapiane białą oranżadą...
Offline
Użytkownik
chrisfox napisał:
Pamiętam to miejsce. Niedaleko kawiarni Marzenie, gdzie czasem urządzaliśmy z kolegami spotkania przy świetnych lodach suto zakrapiane białą oranżadą...
W "Marzeniu" najlepsze (dla mnie) były nie lody, jeno rurki z kremem...
Offline
administrator
Rurki przypominam sobie jakoś słabo - za to lody o tyle dobrze, że smakowały mi znacznie bardziej, niż te z narożnika Tow. Świerczewskiego/Tow. Marchlewskiego (miały lepszą konsystencję).
Offline
Użytkownik
chrisfox napisał:
Rurki przypominam sobie jakoś słabo - za to lody o tyle dobrze, że smakowały mi znacznie bardziej, niż te z narożnika Tow. Świerczewskiego/Tow. Marchlewskiego (miały lepszą konsystencję).
Aaaa.... wyrobów ze wspomnianej "cukierni" nie jadłem nigdy. A to dlatego, że małoletnim pętakiem bedąc, na jakimś rodzinnym spędzie poznałem właściciela tegoż przybytku, który gorąco (pierwszy raz wówczas widziałem pijanego człowieka) podkreślał, że nas lubi i dlatego sugeruje, aby nic w jego cukierni nie kupować. Dlaczego? Oto dlatego, że aby mu się w interesie tym wiodło "musi" (przesąd taki....) choć raz w tygodniu.... nasikać do ciasta, lodów, kremu.... Przeszła mi ochota (definitywnie) na jakiekolwiek sprawdzanie, czy mówił prawdę.
Offline
administrator
Dobre
Nie znałem wcześniej żadnego cukiernika, więc nie miałem tej świadomości. Żal pomyśleć, że ta piękna tradycja zapewne już upadła - dziś HACCP nie pozwala na takie ludowe technologie
Dawno temu, opowiadano mi historię (z Gdańska?) o cukierni, słynnej w okolicy z nadzwyczajnych lodów. Kiedyś się okazało, że były rozrabiane w miednicy (balii, czy czyms takim - jak zwał, tak zwał), w której rodzina właścicieli - bo to był rodzinny interes - myła nogi
(po chwili - naszła mnie refleksja)
Ciekawe, czy już nam się udało obrzydzić wszystkim słodycze?
Offline
Użytkownik
chrisfox napisał:
(po chwili - naszła mnie refleksja)
Ciekawe, czy już nam się udało obrzydzić wszystkim słodycze?
Wszakżesz pozostają jeszcze inne obszary aktywności kulinarnej. Można - na przykład - zamieścić link do filmiku pokazującego technologię produkcji parówek....
Offline
administrator
Chciałem najpierw odruchowo (to zwyczaj jeszcze z dawnych czasów) zapytać, czy są już takie filmiki, ale przecież dziś są dostępne filmiki o absolutnie wszystkim
Niedawno (właściwie, akurat na święta) otrzymałem wycinek z gazety, opisujący praktyki kelnerów - znacznie bardziej wyrafinowane, niż popularne plucie do zupy. Nie napiszę w tym miejscu (mogą tu zajrzeć nieletni), czego to się w jedzeniu nie da wykryć (bo też białko), ale podobno naprawdę się nie da. No i cóż z tego? Kilkanaście lat temu, odkryłem na talerzu w GS-owskich ziemniaczkach (gdzieś pod Sieradzem, ale nie pomnę dokładnie, gdzie) niezwykle dorodnego prusaka. I co? Ja żyję a on nie. Bywam w knajpach i zamierzam nadal - oczywiście z wyjątkiem Białego Potoku (http://www.kolejkamarecka.pun.pl/viewtopic.php?id=596 ). Przy okazji (a nuż ktoś nie czytał) - zapraszamy na flaki
Offline
miglanc
chrisfox napisał:
Dawno temu, opowiadano mi historię (z Gdańska?) o cukierni, słynnej w okolicy z nadzwyczajnych lodów. Kiedyś się okazało, że były rozrabiane w miednicy (balii, czy czyms takim - jak zwał, tak zwał), w której rodzina właścicieli - bo to był rodzinny interes - myła nogi
Myślę, że większość lodów w latach 60-tych i 70-tych, sprzedawanych na polskich plażach, przez starszych jegomościów z drewnianych, białych skrzyneczek, była produkowana w tej technologii. Naród musiał wyrabiać jakoś w sobie odporność, jak nie było Actimela czy innych probiotyków
Offline
Moderator
roox napisał:
Naród musiał wyrabiać jakoś w sobie odporność
W temacie wyrabiania odporności w Narodzie, w czasach socjalizmu, przodowały wózki z wodą sodową tzw.Gruźliczanką.
Wtajemniczeni twierdzili, że woda do płukania szkalnki "wielorazowej" krążyła w obiegu zamkniętym. Zresztą co takie pobieżne opłukanie, nawet bieżącą wodą, mogło dać? A ludziska mimo to pili i się nie bali.
Ostatnio edytowany przez Wierzbowa (11.01.2011 12:57:06)
Offline
administrator
Wierzbowa napisał:
ludziska mimo to pili i się nie bali.
Ze mną było gorzej. Jako dziecko dwójki praktykujących biologów, byłem uświadomiony i bałem się strasznie. Ale ponieważ koledzy pili - a wiadomo, w Polsce egzystuje mocno w świadomości zakorzeniony zwrot "co, ze mną się nie napijesz?" - piłem z nimi. Okropność. Lubiłem za to radzieckie automaty z wodą, bo tam można było płukać szklankę samemu - niechby nawet pięć sekund Miały tylko jedną wadę - tzw. "czysta" kosztowała w nich o 20 groszy (łomatko, 67%) drożej, niż z wózka - więc koledzy preferowali raczej tamto rozwiązanie
Co zaś się tyczy lodów z białego pudełka (do dziś słyszę ten okrzyk: Lodilodi, Bambinolodi!!!), były one - podejrzewam - raczej produkcji zakładów uspołecznionych (też ładne słowo ) - w końcu Bambino to był markowy wyrób. Drobny problem widzę gdzie indziej. Pudełka nie miały agregatu, więc lody niesprzedane na początku obchodu, pewnie się po jakimś czasie rozpuszczały - potem je zamrażano, potem się znów rozpuszczały... Wielka siła i odporność były wówczas w ludzie pracującym miast i wsi.
Offline
Moderator
Wierzbowa napisał:
wózki z wodą sodową tzw.Gruźliczanką.
Wózki zwane były "syfilatorami".
Duża odporność zdobywało się tez pijąc piwo z kufli w różnych barach, np. na dworcach. (Przypomina się stary dowcip:
-Dwa Piwa!
-Tak jest dwa piwa.-
Tylko żeby było w czystym kuflu!
-Dwa piwa dla panów. Który zmawiał w czystym kuflu?).
Offline
Użytkownik
michel napisał:
Wierzbowa napisał:
wózki z wodą sodową tzw.Gruźliczanką.
Wózki zwane były "syfilatorami".
Duża odporność zdobywało się tez pijąc piwo z kufli w różnych barach, np. na dworcach. (Przypomina się stary dowcip:
-Dwa Piwa!
-Tak jest dwa piwa.-
Tylko żeby było w czystym kuflu!
-Dwa piwa dla panów. Który zmawiał w czystym kuflu?).
Skoro nam się na wspominki gastronomiczne (gastryczne????) zebrało: Bogobojnym pacholęciem będąc nawiedziłem z kolesiami bar "Rondo", przy Twardej - wtedy ul. KRN - ściślej przy obecnym (i ówczesnym) Rondzie ONZ zlokalizowany. Piwa nam się zachciało. Stadardem naszym było wówczas nabywanie tego szlachenego trunku w butelkach w pobliżu stałego miejsca konsumpcji (było to na tzw "wałach" z tyłu za Auditorium Maximum UW - blisko IH UW....). Nabywało się to złociste cudo marki "Królewskie" w sklepie spożywczym "Wiarus" (w Domu Bez Kantów) lub w "garmażerii" u zbiegu Kubusia Puchatka i Świętokrzyskiej. Tym razem nie było (nie dowieźli). No to spragnieni podreptaliśmy na zachód. Bar "Jantar"(Świętokrzyska, dziś salon Sony, opodal skrzyżowania z Mariańską) był zamknięty. Dotarliśmy więć do mordowni "Rondo". Zatem do rzeczy: piwo było tam, a jakże, ale był też pewien wymóg - trzeba było zamówić coś "do konsumpcji". No to zapytałem co jest "do konsumpcji"? Pokazano mi ulokowane za szybką talerzyki (ze trzy) z grubo krojonymi plastrami żółtego sera. Byłem głodny i nieopatrzenie poprosiłem o podanie. Zdziwiona bufetowa (zupełnie niepodobna do HG-W) podała mi talerzyk. Byłem na tyle durny, że spróbowałem to ugryźć. Doświadczyłem naonczas odczuć jakie musieli mieć nasi praszczurowie, żywiąc się serami suszonymi (na deskę). Dopiero jakiś aborygeński bywalec wyjaśnił mi o co w tym chodziło: Był przepis, że "do konsumpcji", to go stosowano, ale tubylcy wiedzieli, że ten serek to tylko gadżet przechodni, stojący na bufecie od miesiąca i nikt nie próbuje tego jeść, a nawet nie prosi o podanie do stolika. Po prostu - płaci, bo musi, bo jest "przepis", ale ułatwia życie obsłudze, która może w każdej chwili, wobec inspekcji, wylegitymować się że - a jakże jest "coś" do konsumpcji. Była to połowa lat 1980.
Offline